12 kwietnia 2019 Jarosław Mikołajewski

Mieszkanka Ziemi Świętej. La Terra Santa Aldy Merini

Posłowie do zbioru Ziemia Święta / La Terra Santa Aldy Merini (wyd. Austeria, 2019)

 

W 1983 roku studentów warszawskiej italianistyki odwiedziła Maria Corti, wielka badaczka literatury, krytyczka, pisarka. Po wykładzie, który nie wiem już czego dotyczył, zaczęła dzielić się pewnym poetyckim odkryciem. W następstwie ustawy ministra Basaglii, psychiatry i humanisty – mówiła profesor Corti – z włoskich szpitali psychiatrycznych wyszły w 1978 roku tysiące chorych hospitalizowanych wbrew własnej woli. Wśród nich pewna poetka, z wielką potrzebą i umiejętnością pisania.

Rok po tamtym spotkaniu wyszedł tomik „Ziemia Święta”, opatrzny nazwiskiem Alda Merini. Autorką wstępu była Maria Corti, wydawcą Vanni Scheiwiller. Książka zawierała czterdzieści utworów, których metafory – z tytułem na pierwszym miejscu – natychmiast objawiały konkretne znaczenia. Ziemią Świętą był szpital psychiatryczny, narodem wybranym pacjenci, faryzeuszami lekarze. Ale w ustroju tej świętej ziemi tkwił jakiś bolesny defekt. Ludzie otrzymywali prawa, których nikt nie rozumiał, Chrystus był jednym z wariantów, zmartwychwstanie okazywało się cudem tylko chwilowym. Żydzi byli prześladowani za podstawowe instynkty życiowe, kohorty lekarzy skradały się „atłasowym krokiem”, żeby robić zastrzyki lub aplikować elektrowstrząsy. W magmie otępiałego narodu, poddany tym samym niepojętym prawom, czaił się świadek, gromadzący nie tylko w pamięci, ale i w kościach materiał na epicki greps z domu wariatów… Maria Corti miała rację – to była wybitna poezja. A świat tej poezji, precyzyjnie odniesiony do biblijnych i mitycznych metafor, mieścił w sobie racje nie tylko pacjentów psychiatrycznych szpitali.

W 1984 roku niewiele osób wiedziało o jej istnieniu, choć z przedmowy można było wyczytać, że 53-letnia wówczas Alda Merini nie była debiutantką, lecz znaczącą kartą włoskiej poezji lat pięćdziesiątych. Corti przypominała, że pomiędzy 1953 a 1961 wydała cztery tomiki, że zachwycali się nią Pasolini, Quasimodo, Montale. I wystarczyło dwadzieścia lat choroby, osobistych nieszczęść, hibernacji słowa, żeby niemal cały świat o niej zapomniał. „Spośród tych osób, którzy gratulują mi wierszy – komentowała Merini kiedy stała się gwiazdą poezji, telewizji, sztambuchów – w szpitalu nie widziałam nikogo, byłam sama, bardzo sama, choć nigdy smutna. Rozpacz poznałam na zewnątrz”.

„Urodziłam się dwudziestego pierwszego wiosną / lecz nie wiedziałam że razem z wariatem / rodzi się burza nad światem”. W Mediolanie, w którym przyszła na świat 21 marca 1931 roku, żyło się spokojnie i bezpiecznie. Miał trwałe, dobroduszne kontury ciepłego mieszkania, o jego nienaruszalność dbali kochający rodzice. Niezmienny porządek powszednich zdarzeń raz tylko zakłócił dziwny epizod. Kiedy w 1936 roku do Mediolanu przyjechał Benito Mussolini, mama zabrała Aldę na trasę przejazdu. Samochód zatrzymał się dokładnie przed nimi, Duce wziął dziewczynkę na ręce i na oczach wiwatującego tłumu uniósł nad głową. To wydarzenie poetka wspomina dziś jako pierwszy „miłosny krwiak”, doświadczenie, na które – jak na wszystkie erotyczne przypadki jej życia – złożyły się nagłe uniesienie i strach.

Ale to ruchliwe i przyjazne miasto miało niebawem umrzeć razem z cudownym dzieciństwem. 14 września 1943 roku na Mediolan spadają bomby, walą się domy, rodzina Merini, podobnie jak tysiące innych, ucieka na wieś. Kiedy po wojnie wraca do domu, wszystko wydaje się inne i obce nastolatce, która dojrzewając zaczyna tracić orientację w rzeczywistości, i to do tego stopnia, że rodzice proszą o pomoc psychiatrę.

Przyszła poetka dużo czyta, ale nie zdaje egzaminu z włoskiego. Trafia do szkoły zawodowej, w której ma szczęście spotkać nauczycielkę dobrze wprowadzoną w środowisko wpływowych literatów.

– Pamiętam mój pierwszy wiersz – opowiadała. – Był rok 1947, chodziłam do szkoły zawodowej dla panienek. Moja nauczycielka włoskiego była bardzo nieśmiała, musiała przeżywać jakiś zawód miłosny, często płakała. Więc coś tam napisałam i jej zaniosłam.

Wychowawczyni przekazuje wiersze Aldy przyjacielowi, którym okazuje się Giacinto Spagnoletti, należący do najbardziej znaczących krytyków. Spagnoletti pokazuje wiersze szesnastolatki słynnym kolegom, wielu z nich zaczyna interesować się jej utworami, niektórzy również nią.

– Spotykaliśmy się w barze na via Torchio – wspominała. – Byłam najmłodsza, podziwiali mnie: widzieli we mnie awangardę poezji erotycznej. Byłam młodą dziewczyną, ale bardzo dobrze pisałam o miłości. Może to już we mnie siedziało, nie mam pojęcia. Potem pojawił się Manganelli (…). Byłam ładna, świeża. Nie byłam literatem. No a potem przyszły pierwsze publikacje w antologiach, tuż obok wielkich nazwisk, jak Michele Pierri, który wiele lat później został moim mężem, czy Mario Luzi.

Debiutuje w 1951 roku w antologii „Poetki XX wieku”. Scheiwiller, który jest redaktorem tomu, uwzględnia jej wiersze za namową samego Eugenia Montalego, późniejszego laureata Nagrody Nobla (z 1975 roku). Dwa lata później Alda wydaje swój pierwszy tomik „La presenza di Orfeo” („Obecność Orfeusza”), który zostaje przetłumaczony na angielski i wydany w USA. W 1955 roku ogłasza dwa następne zbiory. W 1958 w antologii liryki włoskiej uwzględnia ją Salvatore Quasimodo (który rok później dostanie Nobla). Wraz z wybuchem poetyckiego talentu następuje nagły rozkwit jej urody. Piękna, zmysłowa, jest równocześnie ujmująco prosta, bezpośrednia, zwykła. Kiedy ma osiemnaście lat, słynny już wówczas Quasimodo – o trzydzieści lat starszy i żonaty – prosi ją podobno o rękę. Głęboki, intymny związek łączy ją ze starszym o dziesięć lat Giorgio Manganellim. Ona jest spontaniczną, młodziutką poetką, coraz bardziej świadomą swojej wartości, on genialnym teoretykiem literatury i uznanym prozaikiem, pełnym kompleksów, zapatrzonym w siebie, zalęknionym. „Był w ciągłej depresji, bez przerwy chodził do psychoanalityka – wspominała po latach Merini. – Kochać się z nim to była prawdziwa walka. Był wrażliwcem, wielbił mnie miłością platoniczną. Widział we mnie kogoś w rodzaju Mesaliny, pociągał go erotyczny ładunek moich wierszy”. W tym związku odkrywa, że jest zdolna do agresji – pewnego razu bije Manganellego, bo ten nie chce się z nią ożenić. Ludzie lgną do niej, choć czasami obawiają się jej nieprzewidywalnych reakcji. Tylko Pasolini nie będzie zwracał na nią uwagi. Alda była za to wściekła na niego, nie cierpiała jego obojętności. Nie wiedziała, że Pasolini jest nerwowym połykaczem teraźniejszości, że jedyne, co byłoby go w stanie zatrzymać, to pożar, w którym mógłby się spalić na popiół. Żeby zwrócić na siebie jego uwagę, rzuca za nim petardy. To żadna przenośnia – dosłownie: kupuje fajerwerki i ciska za jego plecami.

W 1953 roku, zaskakująco dla przyjaciół, poślubia mężczyznę spoza środowiska pisarzy – Ettore Carnitiego, właściciela kilku piekarni. Pozostanie w tym związku do śmierci męża w 1981 roku, choć większość tego czasu spędzi w szpitalu. Kiedy dwa lata po ślubie przychodzi na świat pierwsza córka, zrywa większość literackich kontaktów. W dalszym ciągu, choć coraz rzadziej, pisze wiersze, które złożą się na wydany w 1961 roku zbiór „Tu sei Pietro” („Ty jesteś Piotr”), ostatni przed dwudziestoletnim milczeniem. Niebawem rodzi się druga córka, Alda zajmuje się dziećmi, pomaga mężowi sprzedawać chleb, udziela korepetycji. Życie państwa Carniti to jej największa tajemnica. We wszystkich wypowiedziach dotyczących rodziny nieprzekraczalną granicą są słowa „mąż” oraz „dzieci”. Czasami posuwa się o krok dalej, do słowa „utrata”, i natychmiast zaciska zęby przed szczegółami sekretów domu. „Bardzo go kochałam – mówi po latach o Ettore. – Ale tyle złego o nim słyszałam. Faktem jest, że kiedy zabrali nam dzieci, ktoś powiedział, że chciałam zabić jedno z nich. Ale on był i pozostaje moją wielką miłością”.

Któregoś dnia rzuciła się na męża z pięściami, nie wie dlaczego. I nie rozumie dlaczego oddał ją do szpitala. Ale nawet po latach nie dopuszcza do siebie myśli, że mógł jej wyrządzić zło. – Nie wiem – wspominała po latach – dlaczego znalazłam się w domu wariatów. Po wojnie była tak wielka bieda, że kiedy mój mąż odwiedzał mnie w szpitalu, mówiono mu: „To dobrze, że pańska żona jest w klinice, bo tutaj przynajmniej się je”. Na wzmianki o mężu i dzieciach zdobywa się jedynie przy okazji opowieści o chorobie, której sama nie nazywała schizofrenią. Po latach będzie sugerowała depresję poporodową, wyczerpanie lub błąd lekarzy skłonnych dostrzegać patologię w najzdrowszych instynktach. Najbardziej wiarygodne informacje o jej pobycie w szpitalu „Villa Fiorita” (czyli „Kwitnący Ogród”) w Affori na przedmieściu Mediolanu można wyczytać z „Innej prawdy”, pięknej prozy, którą opublikuje u Scheiwillera po „Ziemi Świętej”, w 1986 roku, i w której „dziennik odmieńca” przeplata się z fikcją. Nie wiem, czy kogokolwiek to zainteresuje, ale piszący te słowa był jednym z pierwszych recenzentów tej książki, a jej omówienie – jego pierwszą włoską publikacją, w piśmie „Critica Letteraria”, w 1986 roku.

Kiedy trafiła do szpitala, czuła się jeszcze prawie dzieckiem. Miałam już dwie córki i jakieś doświadczenia życiowe i niezakłócone nadzieje na piękną przyszłość. Któregoś dnia, po śmierci matki, z którą była ogromnie związana, dostała ataku wściekłości, a mąż wezwał karetkę. Popadła w rozpacz, próbowała się uwolnić, krzyczała, że chce przytulić córki. Uspokojono ją potężną dawką zastrzyków.

W „Kwitnącym Ogrodzie” przebywa pomiędzy 1965 a 1978 rokiem. Rzadko wychodzi na przepustkę, a jeśli już, to tylko po to, żeby wejść do domu, rozpakować walizkę, spakować ją na nowo i wrócić. Tylko dwa razy opuszcza klinikę na dłużej – kiedy jest w ciąży. Wtedy czuje się świetnie, nic jej nie dolega. Nie wiadomo, jak dokładnie straciła swoje dzieci. Tragedii próbował zaradzić Scheiwiller, który niemal narzucił się jako ojciec chrzestny, żeby zapobiec adopcji przez obcych ludzi. Wszystkie cztery córki trafiają do rodzin zastępczych. W „Ziemi Świętej” napisze, że zostały oddane w „bardziej święte ręce”. Kiedy wspomina tę utratę, unosi się gniewem. Opowiada o sadystycznym biciu, obmacywaniu, gwałtach. Porównuje lekarzy do gestapowców, szpital do obozu koncentracyjnego. Wspomina, że 37 razy została poddana elektrowstrząsom. Jest pewna, że to one osłabiły jej wzrok, przyprawiły o osteoporozę i odebrały wrażliwość na zimno i ciepło.

Rok po jego śmierci Ettore, w 1982, wychodzi za mąż po raz drugi, za Michele Pierriego, poetę i lekarza. Wyjeżdżają razem na południe Włoch, do Taranto. Tam Alda znowu trafia do szpitala, przeżywa potężny kryzys i po trzech latach sama wraca na północ. Jeszcze tylko raz zamieszka na dłużej z mężczyzną – zaprosi do siebie kloszarda, którego z powodu gigantycznej postury nazywa Tytanem, i któremu po pięciu latach każe się wyprowadzić, bo dał sąsiadce klucze do ich mieszkania.

W 1984 roku, kiedy wychodzi „Ziemia Święta”, po raz drugi rozpoczyna się wielka kariera Merini. Stała się gwiazdą literatury wysokiej i popularnych mediów. Pisze, a często wyrzuca z siebie wiersze. Kiedy mój przyjaciel Giovanni Acerboni zadzwonił do niej po wywiad, podyktowała mu nowy wiersz przez telefon. „Ziemia święta pozostaje dla mnie najpiękniejszym jej tomem, choć znam znakomitych czytelników poezji, którzy na pierwszym miejscu stawiają jej poezję miłosną albo religijną. Z wielkim wzruszeniem przyjąłem wiadomość, że pod wpływem mojej dawnej publikacji zaczął czytać Aldę ojciec Andrzej Zając, i przetłumaczył wiele wierszy o świętym Franciszku. Oby i jego przekłady znalazły szybko wydawcę.

Alda Merini zmarła w swoim Mediolanie 1 listopada 2009 roku. Była zgłaszana do Nobla, porównywana z Wisławą Szymborską. Lecz nawet najpiękniejsze nagrody i porównania jej szkodzą. Droga jej życia i rzeka poezji należą do najbardziej odrębnych.

Jarosław Mikołajewski

Największą inspiracją, prócz wspomnianego w tekście spotkania z Marią Corti, były rozmowy z Giovannim Acerbonim. Nie wykorzystałem w tym posłowiu wywiadu, który ten przeprowadził na moją prośbę z Aldą Merini, i który ukazał się razem z moim esejem swego czasu w „Wysokich Obcasach”, ale aura rozmów z przyjacielem wciąż patronuje mojemu myśleniu o wielkiej poetce.

Wiersze Aldy Merini ukazały się po raz pierwszy po polsku w mojej antologii poezji włoskiej XX wieku „Radość rozbitków” (wyd. Świat Literacki, Izabelin 1997). Za zachętę do tłumaczenia całości „Ziemi Świętej” słowa mojej wdzięczności należą się pani Małgorzacie Albrecht-Nowickiej.