15 czerwca 2015 Jarosław Mikołajewski

Jest świt, ale nie jest jasno

Kiedy czasu i miejsca na lekturę jest tyle, co kilka minut przy półce księgarskiej, wśród zbiorów poezji zatrzymują wiersze ostatnie, nazywane również późnymi. Krótsze niż juwenilia i te, które pisze się w sile wieku. Nieomowne, aroganckie w formie, bezpośrednie w przesłaniu. Jak stworzone właśnie po to, byśmy czytali je w locie, w drodze od teraz do teraz, rozumieli od razu i widzieli w nich całe życie, na wskroś, przez ostrą soczewkę starości.

 

W centrum handlowym przechodzę przez empik, zdejmuję z półki wiersze drogiego mi, ale przecież nie czytanego na co dzień Leopolda, ojca moich włoskich fascynacji. Poety z odległej epoki, którego jednak mój przyjaciel Krzysztof Karasek widział na własne oczy. Gruby zbiór Poezji, wydany przez Zieloną Sowę, sam otwiera się na wierszach, które znam, bo pięknie mnie ich uczono, a ja nie stawiałem oporu: O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny…; Będziemy znowu mieszkać w swoim domu. / Będziemy stąpać po swych własnych schodach… Niecierpliwie szukam tych, które sam dla siebie odkrywałem w nastoletniej gorączce, a wśród nich najbardziej kochaną Grę w piłkę – o rozbawionych dziewczętach, którym wiatr Grę ciał ujawnia i o podglądającym je, skrytym w bluszczach sylenie.

 

Ale najostrzej, jak czytane po raz pierwszy, wchodzą do środka wiersze ostatnie właśnie, z Wikliny (1954) i pośmiertnych Dziewięciu muz (1958). Ich ostatniość i ostateczność, deklarowany akt zerwania ze światem, trafnie określa końcówka biografii Staffa, zwięźle napisana przez Martę Tomczyk i mądrze umieszczona na samym początku posłowia: Pod koniec maja 1957 roku, w dwa miesiące po śmierci żony, Leopold Staff pali wszystkie swoje papiery osobiste. Następnie wyjeżdża do Skarżyska Kamiennej do przyjaciela, księdza Boratyńskiego. Tu 31 maja umiera.

 

Kupuję książkę, w domu przepisuję – jak zawsze, kiedy chcę zapamiętać – całości i fragmenty:

 

Przypasałem szpadę,

Owinąłem się almawiwą.

Pod spodem mam kąpielówki,

Na lewej nodze ostrogę,

Którą jest gwiazda Wenus.

 

(Matamor)

 

 

I kilka innych, wśród nich jeszcze ten:

 

Jest świt,

Ale nie jest jasno.

Jestem na pół zbudzony,

A dookoła nieład.

Coś trzeba związać,

Coś trzeba złączyć,

Rozstrzygnąć coś.

Nic nie wiem.

Nie mogę znaleźć butów,

Nie mogę znaleźć siebie.

Boli mnie głowa.

 

(Przebudzenie)

 

 

I ten:

 

Siedzę w ogrodzie.

Wszystko jest stare odwiecznie.

Słońce, drzewa, kwiaty.

Tylko ja jestem młody,

Jak własny wnuk,

Jak wielu wnuków,

Bo jest ich tłum.

Śmieją się ze mnie.

Ja też.

 

(Wiosna)

 

 

I ten o matce, kołyszącej nogą kołyskę, której już nie ma. I inny, o trzech miastach, które nie istnieją na mapie i nikt ich nie szuka. I jeszcze inny, o oddechu i tajemnicy nocnego cienia.

 

Przypominam sobie datę narodzin Leopolda Staffa – 1878 rok. 137 lat temu. Myślę o tym z niedowierzaniem – tak nowoczesne są te wiersze. Układane poza czasem w jakimś wiecznym dzisiaj, tym samym, w którym Ryszard Przybylski pisze swoje późne eseje, Julia Hartwig swoje późne wiersze. W którym pisali Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz, Aleksander Wat. Jarosław Iwaszkiewicz.

 

Po wierszach starych poetów trudno coś znaleźć do czytania z podobnym przejęciem. I oto uzmysławiam sobie, że Leopold Staff to nie tylko jego poezja. To również inny kontynent, za którego wybrzeża, płaskowyże i góry jestem mu wiele winny. Przekłady, z różnych języków (choćby Elegie rzymskie Goethego), ale te z włoskiego obchodzą mnie najbardziej: Kwiatki świętego Franciszka, Żywot własny Benvenuto Celliniego, poezje Michała Anioła.

 

I nagle jakoś wyraźniej czuję, jak krzyżuje się we mnie trud tłumaczenia i trud poezji, bycie w języku własnym i obcym, wybranym. I siłą rzeczy, bezczelnie, łączę mój los z losem Leopolda Staffa, i przychodzi mi do głowy, żeby zaproponować stworzenie nagrody im. Leopolda Staffa. Nie za poezję, ale za Włochy. Za przenoszenie własnych włoskich pasji do Polski, w duchu poezji.

 

Zaproponowałem ją Magdalenie i Marcinowi Ujmom, właścicielom sąsiadującej z moim domem kawiarni i restauracji Antich’ Caffè, gdzie jadam makaron i caciucco alla livornese, piję „spremuty” i kawę. Bo poza tym, że ktoś to wymyślił, ktoś jeszcze musi to zrobić. Ktoś taki jak oni: przedsiębiorczy, wrażliwi. Zdeterminowani, by swoją pracą mnożyć kruche piękno.

 

Przyjęli moją propozycję z radością. Będzie nagroda, będzie więc okazja, by porozmawiać o Włoszech, o przekładach, o ludziach zasłużonych dla włoskiej kultury. O Leopoldzie Staffie i jego cudownej, wieloznacznej poezji.