„Wybrałem Włochy. Uznałem, że jeśli jestem skazany na to, żeby nie mieć domu, to przynajmniej będę żyć w najpiękniejszym kraju na świecie”. Nie tylko zamieszkał we Florencji, zamieszkał też w języku. Pisze głównie po włosku, „dziecko” to „il bambino”, śnieg to „la neve”. Kiedy przeczytałam Il bambino nella neve, pomyślałam, że napisał tę książkę chyba głównie dla Włochów, żeby przekazać im swoją pamięć o tym, czego oni pamiętać nie mogą. Dla nich ’68 rok to manifestacje włoskich studentów zbuntowanych przeciwko burżuazyjnym ojcom, o obozach zagłady opowiedział im Primo Levi. Pamięć Goldkorna jest gdzie indziej, w Katowicach, w Warszawie, w Auschwitz, Sobiborze, Bełżcu, wciąż pobrzmiewa w niej jidysz. Kiedy więc przeczytałam tę książkę powtórnie, tym razem jako Dziecko w śniegu w przekładzie Joanny Malawskiej, zrozumiałam, jak wiele może ona też znaczyć dla naszej pamięci. Narracja Goldkorna wokół ’68 roku nie wpisuje się bowiem tak łatwo w dominujący ton obchodów rocznicowych, a jego rozważania o Szoa i obozach zagłady mogą się wydawać co najmniej zaskakujące. U Goldkorna nic nie jest oczywiste, nie podąża po wydeptanych ścieżkach, zmusza do zweryfikowania pewnych utrwalonych przekonań, bo te niosą ze sobą często ryzyko popadnięcia w schematyzm. Przypuszczam, że to właśnie lata spędzone we Włoszech mogły dać Goldkornowi ten cenny dystans. Dystans, który wcale nie wyklucza zaangażowania i empatii, przekonuje natomiast, że od stawiania kamiennych pomników pamięci ważniejsza jest pamięć żywa, pobudzająca do nieustannej refleksji.
Włodek Goldkorn, Dziecko w śniegu, tłum. Joanna Malawska, Wydawnictwo Czarne 2018