Ty też ją znasz. Sąsiadkę z pierwszego piętra, dozorczynię Twojego osiedla, daleką kuzynkę ojca, która dalej mieszka w miasteczku, w którym się urodziłeś.
Spotykasz ją raz na jakiś czas, mówisz dzień dobry, uśmiechasz się trochę zdawkowo i pytasz, bardziej odruchowo niż z prawdziwego zainteresowania: – Co słychać?
Ona jakby tylko na to czekała: zaczyna świerkotać niczym wróbel po podwójnym espresso. Zalewa Cię potok słów. Pan spod piątki ma problemy z wątrobą, co w sumie nie powinno nikogo dziwić; u Kowalskich będą chyba bliźniaki, a ksiądz, obserwując ich małżeńskie perypetie, nie ma już pomysłów na kazania z ambony. Ta blondynka, która kupiła dom od Zalewskich, prowadza się teraz z jakimś Hiszpanem, a wdowa po panu Mieczysławie chyba zupełnie zwariowała i twierdzi, że potrafi przepowiadać przyszłość. Rwąca rzeka informacji pędzi jak oszalała, nie dając ci chwili na złapanie oddechu, i choć pogrążasz się w niej po czubek głowy, to na koniec wiesz jeszcze mniej, niż na początku. Jeśli masz jednak chociaż odrobinę wrażliwości, jeśli wiesz, że piękno świata tkwi przede wszystkim w pozornie nudnawej codzienności, oczarowuje cię ta mnogość wątków, pozorna banalność wydarzeń, cały ten barwny korowód postaci i emocji, który tworzy życie każdej, małej i dużej, społeczności.
Taką sąsiadką, kuzynką czy dozorczynią jest dla Włochów Andrea Vitali, pisarz pochodzący ze wschodniego brzegu jeziora Como. Streszczenie jego książek to zwykle zadanie karkołomne, a pewnie wręcz niemożliwe, podobnie jak ucieczka przed prądem jego gawędy, który porywa cię i zagarnia. I choćbyś bronił się i opierał, to koniec końców stwierdzisz, że sprawia ci przyjemność ten szalony spływ, podobnie jak prostota tej opowieści, komizm wymieszany z odrobiną nostalgii, a przede wszystkim niezwykły zmysł obserwacji, o który wcale nie podejrzewałeś kogoś, kto pozornie przekazuje ci tylko garść plotek i pogłosek.
Andrea Vitali w Sezonie na ptaszka bierze na języki mieszkańców północnowłoskiej miejscowości Bellano. Podgląda ich zachowania, podpatruje reakcje, opisuje przywary. A że na kartach książki przenosimy się do lat ’30 minionego wieku, wszystko to otulone jest ledwo wyczuwalną mgiełką melancholii i tęsknoty za światem, którego spora część odeszła już w zapomnienie. Wartka i rytmiczna proza, charakterystyczne poczucie humoru i mistrzowska umiejętność uczynienia z każdego rozdziału małej narracyjnej perełki sprawiły, że, mimo całkiem pokaźnych rozmiarów powieści, przeczytałam tę książkę w jeden wieczór. Sezon na ptaszka zabiera czytelnika w kilkugodzinną podróż czasie i przestrzeni, pozwalając spojrzeć z bardzo bliska na życie niewielkiej włoskiej miejscowości. I choć opowieść, plotki i anegdoty w pewnym momencie dobiegają końca, a my z kolorowej włoskiej prowincji lat ’30 nieuchronnie wracamy do szarawej dwudziestopierwszowiecznej rzeczywistości, to przecież każdy wie doskonale, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Szczególnie, jeśli wróbel ten ćwierkocze dużo, szybko i z uroczym włoskim akcentem.