Poetów tej antologii, której tytuł wyprowadziłem z linijki obecnego w niej Tiziana Broggiato, łączą może tylko dwie rzeczy: że są poetami i żyją w tym samym czasie. Od kilku lat wydaję w Austerii (współpracującej z Włoskim Instytutem Kultury w Krakowie) wybory wierszy klasyków włoskiej poezji XX wieku: Pavesego, Ungarettiego, Quasimoda, Leviego, Merini…. Tym razem oddaję do druku wybór poetów, których trudno określić tym słowem. A przecież czytelnik znajdzie w tym tomie poetę (Valeria Magrellego) obecnego także w tamtej serii – na znak, że „klasyczność”, czyli przypuszczalnie trwałe miejsce w historii literatury, nie wyklucza żyjącego poety ze współczesności. Nie odbiera mu prawa do tego, by wciąż dopowiadał coś do własnego dorobku i do tradycji, by bawił się słowem jak nieprzewidywalne dziecko. A także w nadziei, że poeci, którzy tworzą teraz, w tej chwili, w zmiennym świetle bieżących pór roku, mogą łatwo zostać uznani za klasyków. Wystarczy, że ktoś tak ich nazwie. Że ich uzna.
Dwanaścioro poetek i poetów tej antologii to nie jest grupa wyodrębniona jakimiś wyraźnymi kryteriami od pozostałych piszących dzisiaj po włosku. Nie są lepsi ani gorsi. Moim zamiarem było wprowadzić dzisiejszego czytelnika poezji na plac, na którym we Włoszech czyta się wiersze. Na przykład na boczny czy centralny plac festiwalu poezji, gdzie jedni po drugich, w alfabetycznym, czyli najbardziej z przypadkowych porządków, wychodzą na scenę i czytają wiersze. Każdą i każdego z obecnych ktoś chciał tu zaprosić, choć jedni woleliby kogoś bardziej, a kogoś mniej. Lub woleliby kogoś zupełnie innego. Są to – jako się rzekło – poeci połączeni przez czas. Ten czas. Przez kapryśne wybory, chwiejne wdzięczności, trwałe uznanie, pod sugestią własnego przekonania lub zaufania do kogoś, kto ich wskazał.
Są wśród tej dwunastki poeci sławni także poza Włochami, są też tacy, którzy uprawiają swoje artystyczne zadanie cicho, cierpliwie, prawie w zapomnieniu. Są wśród nich moi przyjaciele, ale są też poeci, którym nigdy wcześniej nie poświęciłem chwili uwagi, a o których wartości zapewnił mnie ktoś ze środowiska Światowego Centrum Poezji i Kultury imienia Giacomo Leopardiego w Recanati – inspiratora tej książki. Nie wszystkie sugestie przyjąłem, a do tych, które zaakceptowałem, dopisałem kilka własnych. Kilka, nie więcej, ale przecież wciąż czytam i tłumaczę tych, których w niej brakuje, choćby przyjaciół: Biagia Guerrerę, Annalisę Comes, Renata Gabriele… Wciąż zastanawiam się nad antologią włoskich poetów dialektalnych, nad regionalnymi wyborami w poezji włoskiej… Długu wdzięczności wobec nich i wielu innych nie przestałem spłacać. Na święto poezji tym razem nie trafili, ale co z tego. Są i będą na innych, i to nie zawsze w grupie. Może z oddzielną książką wydaną w języku Miłosza, Herberta, Szymborskiej, Hartwig. Nic się nie kończy, wszystko może się zacząć. Każdy z poetów tego wyboru może wrzucić swoje słowo jak kamyk do stawu naszej mowy i wywołać nieobliczalne kręgi. Czytelnikowi sugeruję raz jeszcze: niech poczuje się jak na włoskim placu, gdzie poeci o znanych i nieznanych imionach czytają wiersze. Wzajemnie niedobrani. Niezestawialni. Tacy, jacy są. Jedni osadzają swoje myśli i wyobraźnię w pejzażu Marche, inni w krajobrazie Umbrii, Sardynii, Mediolanu. Jedni patrzą na rzekę, inni w głąb siebie, nazywając figury i przedmioty wewnętrzne, pokazując świat od strony podszewki. Jedni w skupieniu destylując ciemne słowa, inni rozrzucając lśniące serpentyny karnawału.
A przecież jednak jest coś, co łączy ich wszystkich. Ufność. Mówią o swoich bliskich, ukochanych, o przodkach, o swoich rozmówcach i świadkach, ufając, że te same postaci – choć pod innymi imionami, w innych sylwetkach, w innych sceneriach – należą także do naszego świata. Poeci nie troszczą się o wyjawianie tożsamości swoich bohaterów. Troszczą się o ich szczególność i trwanie. I jeśli poezja jest podaniem ręki – a jest właśnie tym, także tym – lirycy obecni w tej książce podają nam dłoń na ten swój sposób. Nazywając swój świat, i świat wspólny, z własnej perspektywy, najtrafniej jak potrafią, z wiarą, że ich świat trafi do innych. Że to jest wspólny świat, który odsłania się dla nas w tej samej istocie choć w różnych odsłonach, że oglądają go i uczestniczą w pozornej tylko samotności, która, nazwana, okaże się ludzką wspólnotą. Mają nadzieję, że ktoś inny, także w naszym języku, znajdzie własnego wujka w wujku Fernandzie, własną matkę w matce włoskiej, która pierze nad rzeką, a jej mąż przychodzi i mówi, że wybuchła wojna. Własne niedorosłe myśli w myślach chłopca, który odwiedza ciocię zakonnicę, odciętą kratami od świata.
Nie ma poetów obiektywnie gorszych, nie ma lepszych. Są tacy, którzy znaleźli swoich czytelników, i tacy, którzy na nich czekają. Wyrażają siebie i szukają przyjaciół, rzeźbiąc w języku najbardziej nieobliczalne figury lub opowiadając myśli codziennego, nauczycielskiego życia. „Wszystko jest poezją”, powiedział Edward Stachura. Ładne zdanie, tylko trudno powiedzieć: czy jest ono definicją poezji, czy wszystkiego. Poetą się nie bywa. Poetą się jest. Bo poeta, jeśli jest poetą, zawsze czuwa przy świecie, ostrząc narzędzia mowy. U poetów włoskich, jak u Stachury, czasem wszystko się staje poezją, czasem najpierw przychodzi poezja, i dopiero ta trudna łaska okazuje się wszystkim. Słowa przenikają się z niewysłowionym, świat dotykalny ze snem. I wszystko to, to kolejne wszystko, zrodzone ze wszystkiego – istnieje „w szczelinie”.
Oddając tę antologię, jeszcze raz wrócę do wstępnego założenia, do tej mojej prośby. Niech czytelnik poczuje się jak na placu we włoskim mieście, gdzie odbywa się festiwal poezji. Niech posłucha i podda się różnorodności. Niech spróbuje zobaczyć w niej rozmaitość zainteresowań, wrażliwości, sposobów bycia człowiekiem i poetką, poetą. A jeśli któryś z głosów go porwie, niech pozwoli się porwać, niech podąży, pomyśli, czy jest w stanie znaleźć miejsce dla tego głosu w polszczyźnie.